piątek, 10 września 2010

Bez cenzury

Budapeszt, 2-milionowe miasto, nieadekwatne w swej wielkości do reszty państwa, jest miastem pełnym sprzeczności. Z jednej strony okazałe gmachy, reprezentacyjne budynki, historyczne zamki, a z drugiej szokująca w Europie (ba! jak dla nas to nawet poza Europą, tzn. w porównaniu z Bangkokiem) ilość bezdomnych osób na ulicach. Bezdomnych, ale nie żebrających, jakby pogodzonych ze swym losem, lepiej - władających nierzadko angielskim.
Z jednej strony bardzo rozbudowana komunikacja miejska - metra, autobusy, trolejbusy, tramwaje i kolejki podmiejskie, a z drugiej strony w metrze widać, że powstało w XIX wieku, a przejażdżka Ikarusami wręcz przywoływała można powiedzieć wspomnienia z dzieciństwa.
Z jednej strony miasto chwalące się kuchnią narodową, regionalnymi potrawami z papryki, z papryką i w papryce, a z drugiej gdyby opisać zapach miasta to byłby to... burger z McDonalds'a lub BurgerKinga - można je spotkać na każdym kroku.
Pieniądze też mają dziwne. :) Te tysiące forintów, plączące się w oczach zera, które dobrze liczyć trzeba, czy w portfelu mam 1000 czy może jednak 10000. Za to ludzie przesympatyczni. Wieeelki plus za znajomość angielskiego - człowiek nie boi się iść do sklepu, na pocztę, do apteki (tu szczególnie było nam to pomocne!). I zawsze chętni do pomocy obcokrajowcom. Dużo nasłyszeliśmy się i naczytaliśmy o wszechobecnym brudzie na ulicach - mówiąc szczerze, choć wypatrywaliśmy, nie znaleźliśmy. Być może wynikło to z terminu naszego pobytu - we wrześniu pogoda już tak nie dopisuje, stąd dużo mniej turystów (choć tak sporo - w centrum czasem łatwiej spotkać turystę, niż miejscowego, ale gdzie tak nie jest?). Jest też chłodniej, czasem popada - jakoś inaczej miasto pachnie wtedy na pewno.
Oczywiście - widzieliśmy tylko skrawek tego wielkiego miasta, jego reprezentacyjne dzielnice, nastawione na podziwianie przez takie oczy jak nasze. Ale czyż nie po to tam pojechaliśmy? Daliśmy ludziom spokojnie żyć i pracować we własnym świecie - nie odwiedzaliśmy ich tam i nie ocenialiśmy. Stąd podsumowując - czy jechać tam? OCZYWIŚCIE!

Ostatki

Każda podróż niestety się kończy, więc i zapiski dobiegają końca... ale żeby nie urwać ich tak po prostu, dopełnimy naszą opowieść. :)
Na uwieńczenie każdej podróży czeka pakowanie, więc i my od rana walczyliśmy (w tę środę rzecz jasna) z walizkami. Wyzwanie było nie małe, gdyż oprócz tego co przywieźliśmy ze sobą (a trzeba przyznać, że rzeczy brudne nie chcą zajmować tyle samo miejsca co czyste, tylko jednak więcej), należało jeszcze upchać z kilka butelek wina, do "domowego barku". Ale w końcu udało się i wybyliśmy ostatni raz "na miasto", pożegnać się z Budapesztem i Dunajem. Krótki kurs metrem i już staliśmy przed jedną z największych Synagog w Europie - niestety okazała się być zamknięta, bez podania wyraźnej przyczyny i mimo wywieszonych godzin zwiedzania. Obeszliśmy ją zatem dookoła - a budynek na prawdę architektonicznie ładny - i zajrzeliśmy przez bramę na dziedziniec, by choć trochę rzucić okiem na pomnik upamiętniający pogrom Żydów w czasie wojny - sporych rozmiarów metalowa wierzba płacząca, kołysząca się na wietrze, na której listkach wypisane były imiona poległych.
Później udaliśmy się na wspominany już wcześniej targ. Tym razem obeszliśmy go dokładniej, wchodząc również na piętro, gdzie setki handlarzy sprzedawało regionalne wyroby ludowe i inne wszelkie możliwe "souveniry". My nasze kroki skierowaliśmy głównie do stoiska cukiernianego, gdzie po zakupie strudli wiśniowych, pączka w marcepanie i pokaźnego eklera, udaliśmy się na konsumpcję na ławeczce przy Dunaju, ostatni raz ciesząc oczy widokami.
Na czas przed samym wyjazdem zaplanowaliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję - laserowy teatr w planetarium. Objuczeni bagażami (gdyż planetarium znajdowało się kilkaset metrów od dworca autobusowego Nepliget, z którego odjeżdżaliśmy do Polski) zakupiliśmy bilety i usiedliśmy w fotelach pod kopułą. Laserowy teatr był godzinnym koncertem wybranych utworów Pink Floyd (codziennie jest inny wykonawca), do których na rozgwieżdżonym niebie wyświetlano laserową animację, interpretującą dany kawałek. Momentami było na prawdę dziko i szalenie, nie wiadomo było na co patrzeć. Efekt na prawdę szczególny, a w towarzystwie tak doborowej muzyki warty polecenia.
I tyle nas było w Budapeszcie! Podróż bułgarskimi liniami międzynarodowymi minęła spokojnie, i dość szybko jak na 13 godzin podróży. Wysadzeni we Wrocławiu złapaliśmy pociąg, i po śniadanku już jechaliśmy do domu.
Bye bye Budapeszt! Jeszcze tu wrócimy. :)

wtorek, 7 września 2010

Wodny dzień

Dzień zaczęliśmy od udania się na dworzec. Zachęceni słońcem na niebie postanowiliśmy pojechać nad Balaton, do Siofok. Zapakowaliśmy do plecaków koc, kanapki, wino, a także stroje kąpielowe, z zamiarem zorganizowania sobie pikniku. Jednak po dojściu nad jezioro stwierdziliśmy, że już nie ma tak pięknego słońca tylko całe niebo jest spowite równiutko chmurami. -"No cóż, przynajmniej nie pada". I poszliśmy się rozejrzeć po miasteczku. Nurkując w lodówce sklepowej za lodami nagle zaczęło coś nam lecieć na plecy. I się rozpadało. Nie ostudziło to jednak naszego zapału na plażowanie. Przeszliśmy jeszcze kawałek, po czym wróciliśmy na pomost na który trafiliśmy na samym początku. W międzyczasie deszcz ustał Michu stwierdził, że mimo, że woda delikatnie powiedziawszy chłodnawa, to nie odpuścił, założył kąpielówki i udał się na kąpiel. Co prawda trwała ona może 2 minuty, zanurzył się cały. Olka za to podciągnęła nogawki i brodziła troszkę po kolana we wodzie. Szybkie winko na ławeczce i z powrotem na pociąg do Budapesztu, bo pada znowu i zimno jest. Do apartamentu weszliśmy dosłownie na moment, bo chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do aquaparku, do którego całkiem sporo musieliśmy dojechać. Aquapark bardzo duży, mnóstwo atrakcji, bardzo ciekawych i rzadko spotykanych, różne rodzaje saun: parowe, rosyjskie, bio, podczerwone, lodowe, i kilka innych, ale niestety niektóre były nieczynne (za mały ruch w ciągu tygodnia). A wszystko to o dziwo niedrogo. Drogę powrotną mieliśmy trochę bardziej skomplikowaną. Dojechaliśmy do aquaparku autobusem 30, a jakie było nasze zaskoczenie jak po 2 stronie ulicy znaleźliśmy przystanek 126, bo tutaj autobusy mają różne trasy w różne strony. Zaczepiona pani wsiadająca do auta niestety nie wiedziała gdzie jest przystanek w drugą stronę, ale chciała nas podwieźć na pętlę skąd odjeżdża. Skończyło się na tym, że akurat przejeżdżał nasz autobus w drugą stronę i pani się dogadała z kierowcą coby nas pokierował gdzie i jak. Po przejechaniu jednego przystanku, kierowca wyszedł, ściągnął tablice z autobusu i zawiózł nas bezpośrednio, bez zatrzymywania się na linię metra (widocznie i tak zjeżdżał do zajezdni). To się nazywa taksówka! I to do tego za darmo (no prawie, odbiliśmy bilety, bo nie wiedzieliśmy, że kończy trasę) Teraz bardzo zmęczeni idziemy spać, bo się przewracamy, a jutro znowu intensywny dzień!