Ranek był bardzo leniwy. Po zakupach i śniadaniu udaliśmmy się do znajdującego się niedaleko Muzeum Elektrotechniki. Muzeum jak się okazało przez bardzo małe "M"- zaadaptowane na potrzeby eksponatów piętro i klatka schodowa w starej kamienicy. Początkowo byliśmy trochę zawiedzeni - brak opisów w ludzkim języku powodował, że nie bardzo wiadomo było co się przed sobą widzi. Zwłaszcza w głównej sali wypełnionej akcesoriami do pokazów eksperymentalnych - nic się nie świeciło, nie ruszało, nie iskrzyło. Po małej interwencji Micha zachęciliśmy jednak Pana, jak później się okazało emerytowanego wykładowcę fizyki, do pokazania nam co nieco. Zaczęło się niewinnie, od jednego eksperymentu z elektrycznością statyczną, ale kiedy Pan zorientował się, że ma przed sobą kumatego studenta Politechniki uchylił przed nami "większy rąbek tajemnicy", zarezerwowanego zwykle dla zorganizowanych grup i studentów kierunków elektrycznych. Całości obrazu dopełnił ciekawy sposób komunikacji pomiędzy Panami - łamana węgro-niemiecko-angielszczyzna. Ale dogadali się. :)
W kolejnym punkcie dnia postanowiliśmy przyjrzeć się z bliska Parlamentowi. Trzeba przyznać, że gmach robi wrażenie swą wielkością, choć zgodzić się musimy, że zdecydowanie ładniejszy jest od tyłu budynku, strony Dunajskiej, gdzie kamień jest wyczyszczony. Taka uroda budulca budynku - ponoć od kilkudziesięciu lat nieprzerwanie przy którejś ze ścian stoją rusztowania remontujące fasadę. Obchodząc Parlament dookoła zeszliśmy na promenadę nadrzeczną, gdzie odkryliśmy nietypowy pomnik - kilkanaście par butów rozrzuconych nad brzegiem Dunaju tak, jakby ich właściciele w pośpiechu porzucali, by wksoczyć do wody. Z hebrajskich i węgierskich napisów rozszyfrowaliśmy tyle, że jest to pamiątka pogromu Żydów w czasie wojny.
Następnie poszliśmy testować nietypowe środki komunikacji. Zaczęliśmy od pojazdu dość rzadko spotykanego w świecie - kolei zębatej, która przez kilkanaście kilometrów pięła się ostro pod górę na Wzgórza Budy. Tam przesiedliśmy się na wąskotorową kolejkę. Nie byłoby w niej nic szczególnego gdyby nie fakt, że... wszystkie funkcje poza maszynistą były pełnione przez dzieci. Z kolejki wysiedliśmy w połowie trasy, by wejść na najwyższy szczyt w okolicach Budapesztu - górę Jana o wys. 527m n.p.m., a dokładnie na wieżę widokową, skąd podziwialiśmy budapeszteńskie krajobrazy. W planach było zjechanie na dół wyciągiem krzesłkowym, niemniej jednak spóźniliśmy się 5 minut. Trzeba było uruchomić nogi i szlakiem przed las zejść pieszo. Trochę mieliśmy nietęge miny, bo i deszcz kropił, i żandej mapy nie posiadaliśmy, ale nosy nas nie zawiodły i doprowadziły do przystanku autobusowego. :)
Dalej już poszło jak z płatka, prosto na obiad w restauracji Frici Papa, poleconej przez właścicielia naszego mieszkania. Knajpa bardziej przypominała bar mleczny z obsługą kelnerską, ale jedzenie za to było całkiem smaczne i niedrogie. Oczywiście skosztowaliśmy tutejszego gulaszu, w dwóch wersjach: wołowego z czerwonym winem oraz grzybowego. Z ziemniaczkami z pietruszką do kompletu. Prawie jak w domu!
Po kłopotach z internetem dziś jeszcze raz wszystko przeczytaliśmy i oglądnęliśmy zdjęcia. Podzielamy zdanie Poranka o talencie w pisaniu przewodników i zachęcaniu do odwiedzenia danego miejsca.Jeszcze raz całujemy mocno w ten dzień zmiany liczby roków. Słońca do końca.
OdpowiedzUsuńTojatata.
Przed zamknięciem tej magicznej skrzynki sprawdzam czy coś niedzielnego przyszło, ale jeszcze pusto , wiec pewnie świętujecie sobie urodzinowo, to już ostatnie minuty tego szczególnego dnia, niech będą super pod każdym względem, dobrej nocy, kolorowych snów :)
OdpowiedzUsuńa my z małym poślizgiem całujemy na odległość Jubilatkę życząc kolejnych uśmiechniętych, radosnych i obfitujących w podróże lat. Młode będą ściskać Ciotkę Olkę w realu, więc proszę się przygotować ;)
OdpowiedzUsuń