piątek, 10 września 2010

Bez cenzury

Budapeszt, 2-milionowe miasto, nieadekwatne w swej wielkości do reszty państwa, jest miastem pełnym sprzeczności. Z jednej strony okazałe gmachy, reprezentacyjne budynki, historyczne zamki, a z drugiej szokująca w Europie (ba! jak dla nas to nawet poza Europą, tzn. w porównaniu z Bangkokiem) ilość bezdomnych osób na ulicach. Bezdomnych, ale nie żebrających, jakby pogodzonych ze swym losem, lepiej - władających nierzadko angielskim.
Z jednej strony bardzo rozbudowana komunikacja miejska - metra, autobusy, trolejbusy, tramwaje i kolejki podmiejskie, a z drugiej strony w metrze widać, że powstało w XIX wieku, a przejażdżka Ikarusami wręcz przywoływała można powiedzieć wspomnienia z dzieciństwa.
Z jednej strony miasto chwalące się kuchnią narodową, regionalnymi potrawami z papryki, z papryką i w papryce, a z drugiej gdyby opisać zapach miasta to byłby to... burger z McDonalds'a lub BurgerKinga - można je spotkać na każdym kroku.
Pieniądze też mają dziwne. :) Te tysiące forintów, plączące się w oczach zera, które dobrze liczyć trzeba, czy w portfelu mam 1000 czy może jednak 10000. Za to ludzie przesympatyczni. Wieeelki plus za znajomość angielskiego - człowiek nie boi się iść do sklepu, na pocztę, do apteki (tu szczególnie było nam to pomocne!). I zawsze chętni do pomocy obcokrajowcom. Dużo nasłyszeliśmy się i naczytaliśmy o wszechobecnym brudzie na ulicach - mówiąc szczerze, choć wypatrywaliśmy, nie znaleźliśmy. Być może wynikło to z terminu naszego pobytu - we wrześniu pogoda już tak nie dopisuje, stąd dużo mniej turystów (choć tak sporo - w centrum czasem łatwiej spotkać turystę, niż miejscowego, ale gdzie tak nie jest?). Jest też chłodniej, czasem popada - jakoś inaczej miasto pachnie wtedy na pewno.
Oczywiście - widzieliśmy tylko skrawek tego wielkiego miasta, jego reprezentacyjne dzielnice, nastawione na podziwianie przez takie oczy jak nasze. Ale czyż nie po to tam pojechaliśmy? Daliśmy ludziom spokojnie żyć i pracować we własnym świecie - nie odwiedzaliśmy ich tam i nie ocenialiśmy. Stąd podsumowując - czy jechać tam? OCZYWIŚCIE!

Ostatki

Każda podróż niestety się kończy, więc i zapiski dobiegają końca... ale żeby nie urwać ich tak po prostu, dopełnimy naszą opowieść. :)
Na uwieńczenie każdej podróży czeka pakowanie, więc i my od rana walczyliśmy (w tę środę rzecz jasna) z walizkami. Wyzwanie było nie małe, gdyż oprócz tego co przywieźliśmy ze sobą (a trzeba przyznać, że rzeczy brudne nie chcą zajmować tyle samo miejsca co czyste, tylko jednak więcej), należało jeszcze upchać z kilka butelek wina, do "domowego barku". Ale w końcu udało się i wybyliśmy ostatni raz "na miasto", pożegnać się z Budapesztem i Dunajem. Krótki kurs metrem i już staliśmy przed jedną z największych Synagog w Europie - niestety okazała się być zamknięta, bez podania wyraźnej przyczyny i mimo wywieszonych godzin zwiedzania. Obeszliśmy ją zatem dookoła - a budynek na prawdę architektonicznie ładny - i zajrzeliśmy przez bramę na dziedziniec, by choć trochę rzucić okiem na pomnik upamiętniający pogrom Żydów w czasie wojny - sporych rozmiarów metalowa wierzba płacząca, kołysząca się na wietrze, na której listkach wypisane były imiona poległych.
Później udaliśmy się na wspominany już wcześniej targ. Tym razem obeszliśmy go dokładniej, wchodząc również na piętro, gdzie setki handlarzy sprzedawało regionalne wyroby ludowe i inne wszelkie możliwe "souveniry". My nasze kroki skierowaliśmy głównie do stoiska cukiernianego, gdzie po zakupie strudli wiśniowych, pączka w marcepanie i pokaźnego eklera, udaliśmy się na konsumpcję na ławeczce przy Dunaju, ostatni raz ciesząc oczy widokami.
Na czas przed samym wyjazdem zaplanowaliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję - laserowy teatr w planetarium. Objuczeni bagażami (gdyż planetarium znajdowało się kilkaset metrów od dworca autobusowego Nepliget, z którego odjeżdżaliśmy do Polski) zakupiliśmy bilety i usiedliśmy w fotelach pod kopułą. Laserowy teatr był godzinnym koncertem wybranych utworów Pink Floyd (codziennie jest inny wykonawca), do których na rozgwieżdżonym niebie wyświetlano laserową animację, interpretującą dany kawałek. Momentami było na prawdę dziko i szalenie, nie wiadomo było na co patrzeć. Efekt na prawdę szczególny, a w towarzystwie tak doborowej muzyki warty polecenia.
I tyle nas było w Budapeszcie! Podróż bułgarskimi liniami międzynarodowymi minęła spokojnie, i dość szybko jak na 13 godzin podróży. Wysadzeni we Wrocławiu złapaliśmy pociąg, i po śniadanku już jechaliśmy do domu.
Bye bye Budapeszt! Jeszcze tu wrócimy. :)

wtorek, 7 września 2010

Wodny dzień

Dzień zaczęliśmy od udania się na dworzec. Zachęceni słońcem na niebie postanowiliśmy pojechać nad Balaton, do Siofok. Zapakowaliśmy do plecaków koc, kanapki, wino, a także stroje kąpielowe, z zamiarem zorganizowania sobie pikniku. Jednak po dojściu nad jezioro stwierdziliśmy, że już nie ma tak pięknego słońca tylko całe niebo jest spowite równiutko chmurami. -"No cóż, przynajmniej nie pada". I poszliśmy się rozejrzeć po miasteczku. Nurkując w lodówce sklepowej za lodami nagle zaczęło coś nam lecieć na plecy. I się rozpadało. Nie ostudziło to jednak naszego zapału na plażowanie. Przeszliśmy jeszcze kawałek, po czym wróciliśmy na pomost na który trafiliśmy na samym początku. W międzyczasie deszcz ustał Michu stwierdził, że mimo, że woda delikatnie powiedziawszy chłodnawa, to nie odpuścił, założył kąpielówki i udał się na kąpiel. Co prawda trwała ona może 2 minuty, zanurzył się cały. Olka za to podciągnęła nogawki i brodziła troszkę po kolana we wodzie. Szybkie winko na ławeczce i z powrotem na pociąg do Budapesztu, bo pada znowu i zimno jest. Do apartamentu weszliśmy dosłownie na moment, bo chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do aquaparku, do którego całkiem sporo musieliśmy dojechać. Aquapark bardzo duży, mnóstwo atrakcji, bardzo ciekawych i rzadko spotykanych, różne rodzaje saun: parowe, rosyjskie, bio, podczerwone, lodowe, i kilka innych, ale niestety niektóre były nieczynne (za mały ruch w ciągu tygodnia). A wszystko to o dziwo niedrogo. Drogę powrotną mieliśmy trochę bardziej skomplikowaną. Dojechaliśmy do aquaparku autobusem 30, a jakie było nasze zaskoczenie jak po 2 stronie ulicy znaleźliśmy przystanek 126, bo tutaj autobusy mają różne trasy w różne strony. Zaczepiona pani wsiadająca do auta niestety nie wiedziała gdzie jest przystanek w drugą stronę, ale chciała nas podwieźć na pętlę skąd odjeżdża. Skończyło się na tym, że akurat przejeżdżał nasz autobus w drugą stronę i pani się dogadała z kierowcą coby nas pokierował gdzie i jak. Po przejechaniu jednego przystanku, kierowca wyszedł, ściągnął tablice z autobusu i zawiózł nas bezpośrednio, bez zatrzymywania się na linię metra (widocznie i tak zjeżdżał do zajezdni). To się nazywa taksówka! I to do tego za darmo (no prawie, odbiliśmy bilety, bo nie wiedzieliśmy, że kończy trasę) Teraz bardzo zmęczeni idziemy spać, bo się przewracamy, a jutro znowu intensywny dzień!

poniedziałek, 6 września 2010

Ucieczka z miasta

Nastał poniedziałek, a wraz z nim otwarto apteki - można było zatem pójść kupić broń przeciwko buntującemu się żołądkowi, który wczoraj nie dość, ze ograniczył trochę naszą aktywność turystyczną, to jeszcze zmusił do przeleżenia paru godzin w łóżku... ale cóż, efekt przesilenia. Zresztą, w dawnych czasach ponoć uważano Węgry za początek Azji - może faktycznie coś w tym jest? :)
Naszą ucieczkę z miasta rozpoczęliśmy dziś od zakupu w starej hali dworcowej biletów do Visegradu - dawnej rezydencji króla w czasach średniowiecznych, miasteczka leżącego w Zakolu Dunaju - punkcie, w którym rzeka zmienia swój bieg z wschodniego na południowy. Na dworcu niespodzianka - na peronie stał słynny Orient Express! Na własne oczy mogliśmy obejrzeć skład Venice-Simplon Orient Express, który - jak się dowiedzieliśmy - miał właśnie postój w drodze z Paryża do Stambułu (lub odwrotnie - pewni nie jesteśmy).


Po dojeździe do Nagymaros i przeprawieniu się promem przez Dunaj stanęliśmy w Visegradzie. Wędrując przez uliczki dotarliśmy do wieży Salomona - fortyfikacji średniowiecznej z XIII wieku, skąd podziwialiśmy wijącą się w dole rzekę wśród zielonych wzgórz. Po drodze na wieżę minęliśmy renesansowy pałac królewski - niestety nie zwiedziliśmy go gdyż nie skojarzyliśmy, że dziś poniedziałek stąd większość muzeów jest zamknięta. Po zejściu z wieży mieliśmy śmiały plan wejścia na szczyt stromego wzgórza do ruin twierdzy - Visegrad Citadella, jednakże trasa okazała się zbyt długa, żeby przebyć ją pieszo. Popodziwialiśmy ją zatem skromnie z dołu.


Nacieszywszy się Zakolem Dunaju złapaliśmy autobus do Szentendre - miasteczka leżącego prawie, że na peryferiach Budapesztu. Centrum na prawdę urocze - wąskie brukowane uliczki z niziutkimi kolorowymi kamieniczkami, pełnych małych sklepików, głównie z pamiątkami. W zaułku rynku znaleźliśmy Muzeum Miniatur, wśród których były takie dzieła, jak karawana i piramida ze złota w uchu igielnym, rozegrana partia szachów umiejscowiona na łebku gwoździa, czy rodzinka jaskółek w gnieździe stworzonym z połowy ziarenka maku. Coś fantastycznego - oglądaliśmy to pod mikroskopem i zerkając na eksponaty w oryginalnym rozmiarze trudno było uwierzyć w taką dokładność detali.
W Szentendre spróbowaliśmy także tego, co bardzo polecali w przewodnikach, by skosztować właśnie tam - langoszy. Są to placki ziemniaczano-drożdżowe pieczone na głębokim oleju, podawane z wybranym dodatkiem: kwaśną śmietaną, żółtym serem, kapustą, szynką, kiełbasą czy różnymi kombinacjami powyższych. Całkiem smaczne - przygotujemy jak wrócimy. :)

Po lewej z kapustą w środku, po prawej z śmietaną i serem

Urodzinowy koncert

Po wyjściu za drzwi naszego pięknego apartamentu, naszym oczom ukazał się niespotykany wcześniej widok. Ulica z ruchliwej wielkiej czteropasmowej arterii centrum zamieniła się nagle w... deptak. Przy chodnikach porozkładane stragany z jedzeniem, słodkościami - ciastkami figowymi na nasz nos :) , langoszami i innymi dobrociami, a na środku drogi - mini sceny z fortepianami i krzesełkami dookoła. Scen było 5, oddalonych od siebie o kilkaset metrów, tak aby jedna nie zagłuszała kolejnej. No i sobie grali. Grali pewnie cały dzień, ale my udaliśmy się do Tropikarium - ogólnie jak nazwa wskazuje, takie mini zoo, z różnymi zwierzakami. Od małych małpek, gadów, owadów, ptaków, na rekinach kończąc. Bardzo fajowe. Po powrocie krótka drzemka i poszliśmy słuchać koncertów fortepianowych. Muzyka tak zaostrzyła nam apetyt, że nie zdążyliśmy do końca oklaskać ostatniego bisu i już siedzieliśmy w restauracyjnym ogródku zaraz. Olka za względu na lekkie dolegliwości żołądkowe zamówiła gotowanego kurczaka w sosie paprykowym z kluseczkami, a ja gulasz jagnięcy ze smażonymi ziemniakami i dużą ilością kminku. Pyszny obiadek zagryźliśmy torcikiem w postaci ciasta wiśniowego z sosem marcepanowym (wzięliśmy na pół, bo po obiedzie i tak całego nikt by nie dał rady) i przybiliśmy zdrówko "Aloe Vera Mojito". A wszystko to (poza Tropikarium) praktycznie 100m od domku. Dobranoc wszystkim i Olka dziękuje za życzenia.

sobota, 4 września 2010

Specjały Budapesztu

Ranek był bardzo leniwy. Po zakupach i śniadaniu udaliśmmy się do znajdującego się niedaleko Muzeum Elektrotechniki. Muzeum jak się okazało przez bardzo małe "M"- zaadaptowane na potrzeby eksponatów piętro i klatka schodowa w starej kamienicy. Początkowo byliśmy trochę zawiedzeni - brak opisów w ludzkim języku powodował, że nie bardzo wiadomo było co się przed sobą widzi. Zwłaszcza w głównej sali wypełnionej akcesoriami do pokazów eksperymentalnych - nic się nie świeciło, nie ruszało, nie iskrzyło. Po małej interwencji Micha zachęciliśmy jednak Pana, jak później się okazało emerytowanego wykładowcę fizyki, do pokazania nam co nieco. Zaczęło się niewinnie, od jednego eksperymentu z elektrycznością statyczną, ale kiedy Pan zorientował się, że ma przed sobą kumatego studenta Politechniki uchylił przed nami "większy rąbek tajemnicy", zarezerwowanego zwykle dla zorganizowanych grup i studentów kierunków elektrycznych. Całości obrazu dopełnił ciekawy sposób komunikacji pomiędzy Panami - łamana węgro-niemiecko-angielszczyzna. Ale dogadali się. :)
W kolejnym punkcie dnia postanowiliśmy przyjrzeć się z bliska Parlamentowi. Trzeba przyznać, że gmach robi wrażenie swą wielkością, choć zgodzić się musimy, że zdecydowanie ładniejszy jest od tyłu budynku, strony Dunajskiej, gdzie kamień jest wyczyszczony. Taka uroda budulca budynku - ponoć od kilkudziesięciu lat nieprzerwanie przy którejś ze ścian stoją rusztowania remontujące fasadę. Obchodząc Parlament dookoła zeszliśmy na promenadę nadrzeczną, gdzie odkryliśmy nietypowy pomnik - kilkanaście par butów rozrzuconych nad brzegiem Dunaju tak, jakby ich właściciele w pośpiechu porzucali, by wksoczyć do wody. Z hebrajskich i węgierskich napisów rozszyfrowaliśmy tyle, że jest to pamiątka pogromu Żydów w czasie wojny.
Następnie poszliśmy testować nietypowe środki komunikacji. Zaczęliśmy od pojazdu dość rzadko spotykanego w świecie - kolei zębatej, która przez kilkanaście kilometrów pięła się ostro pod górę na Wzgórza Budy. Tam przesiedliśmy się na wąskotorową kolejkę. Nie byłoby w niej nic szczególnego gdyby nie fakt, że... wszystkie funkcje poza maszynistą były pełnione przez dzieci. Z kolejki wysiedliśmy w połowie trasy, by wejść na najwyższy szczyt w okolicach Budapesztu - górę Jana o wys. 527m n.p.m., a dokładnie na wieżę widokową, skąd podziwialiśmy budapeszteńskie krajobrazy. W planach było zjechanie na dół wyciągiem krzesłkowym, niemniej jednak spóźniliśmy się 5 minut. Trzeba było uruchomić nogi i szlakiem przed las zejść pieszo. Trochę mieliśmy nietęge miny, bo i deszcz kropił, i żandej mapy nie posiadaliśmy, ale nosy nas nie zawiodły i doprowadziły do przystanku autobusowego. :)
Dalej już poszło jak z płatka, prosto na obiad w restauracji Frici Papa, poleconej przez właścicielia naszego mieszkania. Knajpa bardziej przypominała bar mleczny z obsługą kelnerską, ale jedzenie za to było całkiem smaczne i niedrogie. Oczywiście skosztowaliśmy tutejszego gulaszu, w dwóch wersjach: wołowego z czerwonym winem oraz grzybowego. Z ziemniaczkami z pietruszką do kompletu. Prawie jak w domu!

Buda nocą

Baszta rybacka

Skrzypek na szczycie schodów dopełniał atmosferę piękną muzyką...


Most królowej Elżbiety "Sissi"

Most łańcuchowy


Zamek Królewski

piątek, 3 września 2010

Po drugiej stronie Dunaju

Dziś pierwszy raz przeprawiliśmy się na drugą stronę Dunaju, do Budy. Jako posiadacze Budapest Cards skorzystaliśmy z bezpłatnej wycieczki z przewodnikiem po Wzgórzu Zamkowym i Starym Mieście Budy. Przez 2,5 godziny kudłaty facet przeciągnął nas wzdłuż i wszerz pokazując pierwszą prywatną galerię sztuki na Węgrzech, kościół Macieja, Basztę Rybacką, Zamek Królewski wraz z dziedzińcem, uliczkę Uri z zabytkowymi kamienicami, widoki na Peszt i Budę, racząc nas przy tym szeroko historią.


Po części oficjalnej przeszliśmy do prywatnego szwędania się po Wzgórzu. Zaczęliśmy od labiryntu Zamku Budy - sieci jaskiń i kamiennych krypt ciągnących się wewnątrz wzgórza. Przemieszczając się słabo oświetlonymi korytarzami mogliśmy przy okazji podziwiać rzeźby nawiązujące do pewnych historycznych zdarzeń. Następnym naszym celem było Muzeum Marcepanu - sala wystawowa z gablotami pełnymi rzeźb znanych budynków, pomników czy też płaskorzeźb ze scenami znanych bajek - a wszystko to wykonane z marcepanu. Ostatnim punktem programu była wystawa poświęcona winie i jego historii produkcji na Węgrzech. Niestety, nie była zbyt interesująca, ale szczęśliwie zdecydowaliśmy się na degustację. Posadzeni w ceglanej piwnicy przy drewnianym stole mieliśmy okazję spróbować trzech zupełnie odmiennych win - wytrawne białe mieszane Muskat - Chardonnay produkowane w nierdzewnym beczkach bez dostępu powietrza o bardzo owocowym aromacie, wytrawne czerwone Cabernet z cierpkim posmakiem i dębowym aromatem, i zupełną nowość dla nas - bardzo słodkie białe Ice Wine, zbierane 3 grudnia w nocy przy -8 stopniach Celsjusza, wino, którego zawartość cukru wynosi aż 170g/litr.


Choć lekko zmęczeni wybieramy się jeszcze raz na Wzgórze Budy - by poznać Budapeszt nocą, uwiecznić go na zdjęciach, i jeśli szczęście będzie sprzyjać - siedzieć w oknach Baszty Rybackiej popijając wino. :)

czwartek, 2 września 2010

Peszteńskie ulice

Poznawanie historycznego centrum Pesztu zaczęliśmy od ulicy Vaci - tutejszego deptaku. Krążąc po urokliwych uliczkach odchodzących od głównej ulicy i podziwiając zdobione budynki domaszerowaliśmy aż do Muzeum Narodowego. Tam poznaliśmy historię Węgier od średniowiecza aż do czasów współczesnych - szczególnie podobały nam się kolekcja misternie rzeźbionych fajek, oryginalnych stroi z dawnych epok i eksponaty z serii "historia techniki".
Wcześniej, w międzyczasie, naszą uwagę przyciągnął duży ceglany budynek, przywodzący na myśl starą halę dworcową. Gdy weszliśmy do środka, naszym oczom ukazał się ogromny targ - market, z wszystkimi możliwymi warzywami i innymi delikatesami stosowanymi w kuchni węgierskiej, a w szczególności girlandy suszo
nej i świeżej papryki - ale się Michowi oczy świeciły, już chciał kupować i biec do kuchni gotować! :)


Później, aby przywitać się z Dunajem udaliśmy się na promenadę biegnącą wzdłuż rzeki, gdzie szybko zaokrętowaliśmy się na promie Dunai Legenda. Trwający godzinę rejs z polskim (sic!) audioguidem umiliła dodatkowo niespodzianka w postaci kieliszka wina. Podczas wycieczki poznaliśmy historię i anegdoty nadrzecznych części Budy, Obudy oraz Pesztu. Lepszej perspektywy dla widoku Parlamentu i góry Gellerta mieć nie mogliśmy! W trakcie rejsu mieliśmy przystanek na Wyspie Małgorzaty - opisywanej jako najpiękniejszy park Budapesztu. Nam skojarzyła się bardzo z poznańską Cytadelą - czy taka piękna, nie sądzimy, ale na pewno ze swymi otwartymi placami i ścieżkami joggingowymi jest popularnym miejscem dla aktywności ruchowej.


Teraz już jesteśmy w mieszkaniu i raczymy się szeroko polecanym w przewodnikach Egri Bikaver - czerwonym winem wytrawnym "Krew Byka" i musimy przyznać - jest na prawdę dobre!
PS. Ola chyba przestanie lubić Michała, bo kupił sobie pastę czosnkową. Powinno się ją używać do gotowania, a on ją maluje sobie kanapki! Co więcej, on, taki zatwardziały przeciwnik "śmierdzących serów" właśnie przymierza się do konsumpcji sera camembert - oczywiście z czosnkiem!

Węgierskie powitanie

Pogoda w Krakowie niestety nas zawiodła - jak lało tak lało nadal. Mimo trudnych warunków wyruszyliśmy jednak pieszo na podbój Wawelu. Najpierw "splądrowaliśmy" :) Skarbiec Koronny wraz z zbrojownią w Zamku Królewskim, później na wieży katedry przywitaliśmy się z Zygmuntem - trzeba przyznać, że nowe serce jest całkiem nowoczesne, słowem w starym ciele młody duch :). Oddaliśmy hołd wielkim i tym mniejszym w grobowcach królewskich, a następnie szukaliśmy smoka w pieczarze pod Wawelem..., który to dorwał nas nad Wisłą i groźnie zionął ogniem. ;)
Podróż minęła sprawnie i przyjemnie. Cóż więcej pisać - możemy jedynie powiedzieć, że film "Ciekawe przypadki Benjamina Buttona" gorąco polecamy!
Teraz jesteśmy już w naszym apartamencie w Budapeszcie. Cudownie - nie pada! :) Poza tym mieszkanko rewelacja - takie sprzęty tu mamy, że niczego nam nie zabraknie... nno, oprócz czajnika, ale nikt i nic nie jest doskonałe. Zresztą na herbatę średnio mamy ochotę, idziemy po wino! ;)
PS. Michu właśnie szczęśliwy woła, że odkrył w szafce kuchennej paprykę i olej. Faktycznie jesteśmy na Węgrzech!
PS2. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego Jubilatom - Babci Halince i Przemowi!

wtorek, 31 sierpnia 2010

Krakowski deszcz

Kraków przywitał nas nieprzyjemnie - jedną wielką deszczową chmurą, której końca nie widać. Odkąd wysiedliśmy ok. 14.00 z pociągu pada bez przerwy, jedynie ze zmiennym natężeniem. Całe szczęście, że zapakowaliśmy do walizek komplety ciuchów na zmianę, bo parasol nie jest w stanie nas przed wodą atakującą ze wszelkich stron uchronić (serio - najgorsze są utajone głębokie kałuże w chodnikach - dały radę przemoczyć nasze walizki...).
Ale nie poddajemy się. Trzymając myśli, że już jutro będziemy po drugiej stronie gór, gdzie prognozy są zgoła inne, próbujemy 'wykorzystać' trochę Kraków. Po pierwsze - i tu można nazwać misję zaliczoną - zakup sneakers'ów dla Olki, (tzn. specjalnych butów treningowych do tańca :) ), gdyż w Krakowie i większy wybór i lepsze ceny. Poza tym standardzik - rynek z Sukiennicami i Kościołem Mariackim. Wawel zostawiamy na jutro - może pogoda będzie łaskawsza? Zamiast tego odkryliśmy wystawę ciekawostek naukowych w Galerii Krakowskiej - PHANOMENTA fenomeny naukowe. Wystawa przyciągała rzesze zarówno dzieci, jak i dorosłych - głównie dlatego, że była interaktywna, tzn. każde doświadczenie przeprowadzało się osobiście (wiecie, że lewa ręka ma lepszy refleks - krótszy czas reakcji niż prawa?).
P.S. Uprzedzając troski o stan naszego przemoczonego zdrowia - dokonaliśmy skoku na aptekę po zapasy Rutinoscorbinu i witaminy C w ilości jak dla pułku wojska więc bez obaw - niewyraźni nie będziemy... :)

niedziela, 29 sierpnia 2010

Przedwyjazdowy zapisek

Wreszcie rozpoczęły się nasze urlopy! :) Już niebawem wyjeżdżamy w kolejną naszą podróż z cyklu: "kolejna wbita chorągiewka na mapie". Tym razem za cel obraliśmy stolicę Węgier - Budapeszt. Ale nie tylko, gdyż po drodze zahaczymy jeszcze o Kraków, Wrocław, okoliczne miasteczka Budapesztu i nad jeziorem Balaton... taki jest przynajmniej plan. :)
Ramowy rozkład jazdy:
31.08 - wyjazd PKP o 5.30 do Krakowa
01.09 - wyjazd autobusem o 15.00 do Budapesztu
01.09 - 08.09 - poznawanie Madziarów :)
08.09 - wyjazd o 23.00 do Wrocławia
09/10.09 - wyjazd z Wrocławia

Mamy nadzieję, że przez te parę dni wiele rzeczy będzie wartych zapisania! :)